Droga Narewkowska w Puszczy Białowieskiej |
*wiersz autorstwa Anny O.
Żubr to ogromne zwierzę,
które ZAWSZE robi wrażenie. Znam ludzi, którzy z żubrami pracują na co dzień i
wciąż się nimi zachwycają. No bo serio – jak tu nie kochać żubra? Wielkie,
potężne stworzenie, które może przeskoczyć dwumetrowy płot i paradoksalnie całkiem
szybko biega, a przy tym większość swojego cennego czasu spędza… jedząc (nawet
jeśli jedzeniem nazwiemy proces cofania się pokarmu z powrotem do pyska celem
ponownego przeżucia. Tak, u żubrów cofka
przyjmuje całkiem prozaiczną postać). Mieszkam w Puszczy Białowieskiej, więc
spotkania z nimi się zdarzają, ale jedno konkretne z pewnym delikwentem
szczególnie zapadło mi w pamięci. Przy okazji przepraszam wszystkich, którzy
już tę historię słyszeli – tak, kocham ją powtarzać. Zawsze. Każdemu.
A tu się czochrał jakiś żubr, bo go plecy swędziały |
Jesienią 2015 roku
prowadziłam inwentaryzację pomników przyrody. W
skrócie, moja praca polegała na tym, że chodziłam od pomnika do pomnika i go
mierzyłam, opisywałam i fotografowałam, a także pobierałam jego współrzędne i
generalnie miałam kupę frajdy (zwierzaki i drzewa fajne, tylko kleszcze wredne).
Wspominam ten czas mega pozytywnie – robota wręcz wymarzona (ale deadliny
upierdliwe). Zresztą tylko w taki sposób – łażąc po bezdrożach – można poczuć
puszczę tak naprawdę. W każdym razie
pewnego dnia wyruszyłam na skraj puszczy – i skraj Polski! – by spisać
kilkanaście sosen pomnikowych. Teren dość trudny, kawał drogi do przejścia,
obszary rezerwatowe – auto zostawiłam kilka kilometrów od celu, bo nie mogłam
(ani nie dało się, drogi nie było) podjechać bliżej moim fordem (którego
zawieszenie, nota bene, po zakończonej pracy nie nadaje się niestety do jazdy
poza utwardzonymi uliczkami).
To był październik i
panowała całkiem przyjemna aura. Gdy wreszcie po trudach i znojach dotarłam na
miejsce, okazało się, że teren jest wyjątkowo męczący – sosny wyglądały
zupełnie jak namorzynowe (albo jak kurza noga), pień wspinał się jak na paluszkach, a
korzenie porastały mchy i inne zielone rzeczy, które a) utrudniały przejście i
b) utrudniały dojrzenie czegokolwiek. W efekcie ja, z moimi krótkimi nogami
(mam metr pięćdziesiąt wzrostu i niemal tyleż szerokości), przełaziłam przez
ten labirynt splątanych korzeni prawie na czworakach. Zaaferowana wspinaczką po
torze przeszkód i skupiona na ekranie tabletu, wpisywałam dane w całkowitej
ciszy. Nade mną co rusz przelatywał samolot straży granicznej, ale poza tym nie
było tam prawdopodobnie nikogo w promieniu kilku kilometrów.
Poza Nim.
Usłyszałam go dużo wcześniej, niż
zobaczyłam. To było jednorazowe, krótkie chruknięcie (chruczeniem nazywa się
głos żubra), takie nosowe sapnięcie. Wydmuchajcie nos jednym szybkim dechem i
już, naśladujecie żubra. Macie to w wyobraźni? Krew się mrozi w żyłach, co? To usłyszałam takie sapnięcie i
świat mi się zakołysał. Miałam być sama, co nie? Podniosłam głowę i ujrzawszy
go, padłam na ziemię. Dosłownie. Skryłam się za wystającymi korzeniami z
bijącym sercem tak, jak stałam (byłabym świetna w komendzie „padnij”) i dopiero
po chwili wyjrzałam z kryjówki.
Stał tam, w odległości mniejszej niż 10 metrów , i patrzył na
mnie. Młody żubr.
Powiem Wam, że tak się
bałam wcześniej tylko raz – gdy naszłam na lochę z młodymi, która pogoniła mnie
parę metrów prosto w bagno. Wtedy jednak nie byłam sama i do najbliższej drogi
było mniej niż 500 metrów… Żubr stał bez
ruchu i patrzył, a ja nie wiedziałam, co robić. Czy krzyknąć? A jak ruszy na
mnie? Zdepcze? Zje?! A może posiedzieć tam i poczekać, aż sobie pójdzie?
Tak, ostatnia opcja byłaby
najlepsza, ale to był październik. Zmrok zapada szybko. Do auta mam kawał drogi
przez gęsty las i mogę polegać tylko na Słońcu i na nawigacji z tableta, który
miał ograniczoną moc baterii… Jak bateria padnie, słońce zajdzie, to ja sobie
mogę równie dobrze spróbować przypomnieć podstawy białoruskiego, bo totalnie
zagubiona w lesie mogę wreszcie zabłąkać się za granicę i dopiero byłoby
fajnie. Impas, co nie? Przeczołgałam się więc (nogi z galarety i tak by mnie
nie utrzymały, a że widział mnie tylko żubr, to nie przejmowałam się, że głupio
wyglądam) przez te korzenie. On czmychnął na mój ruch, ale tylko kawałek; tak,
jakby się wzdrygnął. Wiecie, tak, jak się wzdryga pies, kiedy podchodzi do kota
i na jego syczenie odskakuje dwa-trzy kroki, po czym napędzany ciekawością
podchodzi ponownie. Odczekałam, wzięłam się w garść, znów się poturlałam przez
te cholerne korzenie i wreszcie dotarłam do nieco równiejszego obszaru lasu. Wychyliłam
się, bo dopiero wtedy odważyłam się spojrzeć za siebie.
Uff, nie było go. Zniknął.
Stwierdziłam, że te sosny
to ja sobie odpuszczę na dzisiaj. Po kilkunastu metrach doszłam do kolejnej
grupy drzew, którą miałam zinwentaryzować. Było mi trochę głupio za tę
histeryczną reakcję (nie ma już żubra, idiotko, on się ciebie boi bardziej, weź
nie rób siary), więc roześmiałam się (nieco jeszcze nerwowo, ale na głos, żeby
dodać sobie otuchy) i przystąpiłam do pomiarów. Byłam w następnym oddziale,
dość daleko od tamtego miejsca, no way, żeby kolega się czaił gdzieś w pobliżu…
Zmierzyłam bodaj 2 drzewa,
gdy znów go usłyszałam. Trzasnęła gałązka, suche jesienne liście zaszeleściły.
Zlokalizowałam go. Stał dużo dalej, niż wcześniej – może ze 30 metrów ode mnie – ale
nie spuszczał ze mnie oka. Stanął między drzewami tak, jakby miał nadzieję, że
go nie widać. Zupełnie jak ten:
(nie, wtedy to nie było
śmieszne)
Odpuściłam sobie mierzenie już
całkowicie. Pędem wyrwałam w stronę samochodu. Gdy doszłam wreszcie do tryby,
złapałam za telefon, włączyłam głośno muzykę i zaczęłam gadać. „Hej, żubrze,
nie musisz mnie odprowadzać, daj sobie spokój, trafię sama, idź sobie świrze”.
Mówiłam i zachowywałam się głośno, bo cały czas trzymał się w stałej odległości
ode mnie.
Odprowadził mnie do
samochodu. Trzymał się między drzewami, zawsze dosyć daleko, zatrzymywał się
wtedy, kiedy ja się zatrzymywałam. Słowem – stalker. Gdy doszłam do auta i
wreszcie zamknęłam za sobą drzwi, byłam zlana potem i wyczerpana – stresem
przede wszystkim. Kolegi żubra już nie widziałam.
Piszę Wam o tym dlatego, że
kilka dni temu wraz z kolegą z pracy udało nam się wytropić całkiem spore
stadko w puszczy. Tym razem stały i patrzyły na nas, czujnie, ale zachowawczo.
Nie podeszliśmy za blisko, aby nie spłoszyć stada, bo w taką pogodę to tylko niepotrzebna strata energii,
ale udało się cyknąć parę fajnych fotek.
Bardzo polecam takie
spotkania. O strachu się zapomina szybko, w pamięci pozostaje wrażenie
niesamowitości i dumy. Oczywiście do takiego zwierza, jak żubr, lepiej nie
podchodzić za blisko, ale czasami to one przekraczają granicę, którą my – dla
własnego bezpieczeństwa – staramy się zachować. I być obiektem zainteresowania
stworzenia, które zwykle jest tym
obiektem zainteresowania – bezcenne.
Po opublikowaniu powyższego zdjęcia
na Facebooku moi znajomi – totalni wariaci – pozwolili sobie na poetyckie
odpowiedzi na zadane przeze mnie pytanie: „Kto
spotyka w lesie dzika, ten na drzewo prędko zmyka. A kto spotyka żubra, to
co?”. Muszę tu skopiować te twory genialności twórczej ziomków, co by nie
przepadły na wieki w odmętach fejsa. Bo myślę, że to istna rewelacja!
Ø
Kto
spotyka żubra w lesie, ten puszki do domu niesie (Magda Ś.)
Ø
A gdy w
lesie żubr przy żubrze, to ze strachu można umrzeć (Marek P.)
Ø
Kto
spotyka żubra w śniegu, zaraz leci po kolegów! (Anna O.)
Ø
A
jak żubra spotkasz, bracie, to wnet masz pełne gacie. (Janusz J.)
Ø
A
gdy żubra spotkasz, siostro, to będziesz uciekać ostro. (Anna O.)
Ø
A
gdy żubra spotka mama, to będzie uciekać sama! (Anna O.)
Ø
Gdy
zaś żubra spotka tata, będzie bał się całe lata! (Anna O.)
Ø
Nie
dla tego knieje, kto przed żubrem wieje. (Anna O.)
Ø
Nie
idzie niech do lasu kto na żubra nie ma czasu! (Marek P.)
Ø
Kto
na fotę dobrą liczy, tego nie żubr capnie, a leśniczy. (Janusz J.)
Ø
I
w tym właśnie jest ambaras: by był żubr i aparat naraz (Anna O.)
I na koniec adekwatne podsumowanie tematu:
Żuber. Jest uber. (Janusz J.)